30 maj 2023

Początek końca, czyli historia choroby mojego taty cz. 1



 Dziś temat trudny i być może nie dla każdego, ale jest to historia prawdziwa- z życia mojego i mojej rodziny. Historia, która jest opisem towarzyszenia w chorobie najukochańszej osobie. Pisana z perspektywy córeczki tatusia, a także studentki medycyny. Sinusoida tego, co wszyscy przeżyliśmy. Myślę, że warto od niej zacząć tak, żeby zrozumieć każdy następny post, który będę tu publikować.

Wielkanoc 2021, Wielki Piątek

Początek wszystkiego. Dla mnie jako osoby wierzącej bardzo symboliczny. Tego dnia tata udał się do lekarza, bo od paru dni czuł się słabo. Jak się później okazało miał żółtaczkę i tego samego dnia dostał skierowanie do szpitala. Pamiętam mamę, która wpadła do mojego pokoju z pytaniem "Daria, a co jeśli tata ma raka?". Wtedy wydawało mi się to niedorzeczne i nierealne, ale tak- 1,5 roku później zmarł mój najkochańszy tata. Na raka.

wiosna 2021

Byłam w tym czasie na 3 roku studiów medycznych w Szczecinie. Podobno najtrudniejszy rok na PUMie, a tymczasem czekało mnie coś, czego kompletnie się nie spodziewałam. W dodatku życiowo był to okres wielu ciężkich dla mnie zmian, m.in. zmiany otoczenia i najbliższych relacji. A dodatkowo pierwszy pobyt taty w szpitalu związany z żółtaczką. Lekarze po udrożnieniu zablokowanych kamieniami dróg żółciowych, nie mieli dobrych wiadomości: "Panie Andrzeju, nie jest dobrze." W ich ocenie drogi żółciowe były tak zwężone, że sugerowali nowotwór. Podejrzenie raka trzustki i nasze pierwsze zetknięcie z rakiem. Oczekiwanie na wynik badania histopatologicznego trwało dla nas wieki. 2-3 tygodnie, które ważą na tym, czy mój tata umiera. Szok i niedowierzanie. Pamiętam ten okres jako niesamowicie trudny emocjonalnie. Chciałam płakać i wierzyć, że to nieprawda. Kładłam się spać i wstawałam z myślą, że to zły sen. Budziłam się i tłumaczyłam sobie, że przecież to nie może być prawda- mój tata wciąż był dla mnie jeszcze młody, w końcu miał 57 lat. Przed nim przecież jeszcze była starość. To nie mogła być prawda. W dodatku cały czas czuł się dobrze i miał apetyt. Nic go nie bolało. Tak się pocieszałam. Jednocześnie musiałam się uczyć, bo przecież w każdym tygodniu była wejściówka z mikrobiologii, stresujące zajęcia z farmakologii, pytanie na dermatologii i szereg innych równie czasochłonnych przedmiotów. "Nie mogę zawalić uczelni, Daria, skup się". Tak sobie mówiłam, ale w głowie odliczałam dni. "Jeszcze został tydzień... 6 dni.... 3 dni... już jutro." Czekanie jak na wyrok. Najgorsze co, w tamtym momencie usłyszałam od innych: "Daria, nie przeżywaj tak, może to nie rak i zamartwiasz się nadmiernie". Nie mówcie tak nigdy proszę osobie, która czeka na wynik mogący zaważyć na życiu drugiej osoby. 

2 tygodnie później dostaliśmy wynik- brak komórek nowotworowych. Uf, jest dobrze, radość. Przyjechałam do domu i pierwszy raz zobaczyłam po tacie, co stres może wyrządzić człowiekowi. Spojrzałam na niego i dostrzegłam, jak w 2 tygodnie postarzał się o 10 lat. Przysięgam. Ilość zmarszczek na twarzy i pod oczami przybyła w tempie zatrważającym. Jednak to nie koniec. Tata po krótkim czasie zżółkł ponownie. Sinusoida. Było dobrze- góra, znowu źle- dół. Więc powtórka. Znowu to samo i pobranie wycinka do badań, bo przecież nie zawsze udaje się pobrać właściwy materiał. I dalej czekamy. W głowie mamy pytanie- czy tata w końcu ma raka trzustki czy nie? Umiera czy nie? Kolejne 2-3 tygodnie. Dalej nic. Uf, chwila radości. W międzyczasie kontakt z onkologiem, rejestracja do Centrum Onkologii i pierwsza tomografia. Kolejne czekanie. 2 tygodnie na opis radiologa. Tymczasem każdy z nas żyje w zawieszeniu. Czekamy i czekamy w niepewności. 


Miesiąc później, może i więcej. Tomografia- czysta. Nie opisali NIC. To dobrze, prawda? A jednak wciąż niepokój, bo skąd tak zwężone drogi żółciowe? Onkolog nie może zrobić nic. Nie ma ani wyniku histopatologicznego żadnych zmian nowotworowych, ani wyniku na tomografii, a jednak wciąż mówi, że dobrze nie jest. Jak może nie być dobrze, skoro w badaniach nic nie wychodzi? W głowie miałam pytanie: "Co lekarzu wiesz, czego ja nie wiem?". Odesłał nas do specjalisty- profesora, który specjalizuje się w operacjach na drogach żółciowych. Wyszliśmy więc z Centrum Onkologii bez świadomości, że tata ma raka. W międzyczasie dostałam się na Erasmusa. Jeej, moje marzenie się spełnia, ale jak mogę się cieszyć, gdy tyle się dzieje? Nie cieszyłam się, bo dalej żyłam w niepewności.

Kontakt z profesorem i kliniką. Konsylium, na którym żaden z nas nie był obecny. Czerwiec 2021. Dla studentów gorący okres- sesja egzaminacyjna. Aż wzdrygam się na samą myśl sesji na 3 roku. Jedna z najgorszych na tych studiach. I egzamin z mikrobiologii. Postrach naszego roku. Tymczasem w dniu egzaminu tata miał mieć wizytę w klinice i dowiedzieć się, co ustalili na konsylium. Pamiętam, że powiedziałam rodzicom, żeby nie dzwonili, dopóki ja nie zadzwonię. Miałam egzamin, musiałam przecież się skupić i nie zawalić 3 roku. Świetnie nauczyłam się odstawiać emocje na bok. Konsekwencje tego odczuwam dopiero dziś i o nich pewnie będę pisać później. Uf, zdałam. Ulga. Jeden egzamin mniej. Wszyscy wokół planują świętowanie i oblewanie zdania egzaminu, a tymczasem ja zbieram się do tego, by zadzwonić do rodziców i dowiedzieć się, jakiego raka ma tata. I tak się dowiedziałam. Prawdopodobnie rak pęcherzyka żółciowego (cholangiocarcinoma). Nie chcę wspominać, w jak przypadkowy sposób tata dowiedział się o tym i jak pani z sekretariatu go zgasiła mówiąc, że czemu pan w takim dobrym nastroju, jak tutaj w klinice przebywają sami ciężko chorzy pacjenci, do których on też wkrótce będzie się zaliczać. Bo wyznaczono datę operacji. Sinusoida. Znowu. Bo jednak rak. Jak mam świętować sukces zdania trudnego egzaminu, gdy właśnie dowiedziałam się, że mój tata ma raka? Odstawiam emocje na bok. Idę świętować. Może zapomnę, a może bycie w towarzystwie innych osób będzie dla mnie ukojeniem?

lato 2021

Zaczęłam wakacje. Ten okropnie trudny 3 rok wreszcie się skończył. Tymczasem tatę czeka operacja. Żyjemy tym i wciąż wiem, że jest nadzieja, że jeśli wszystko się wytnie, to może nasza rodzina obędzie się bez szwanku. Udało się. Operacja przebiegła pomyślnie, chirurdzy są dobrej myśli. To teraz czekamy na wynik histopatologiczny. W końcu się dowiemy, czy przypuszczenia profesora okazały się słuszne. W końcu to on obejrzał tomografię i znalazł nowotwór, gdy radiolog nie opisał nic. Znów czekamy. Kilka miesięcy już żyjemy w oczekiwaniu i niepewności, ile można? 2 tygodnie później- jest wynik, potwierdzenie diagnozy i dobra wiadomość- brak przerzutów w okolicznych węzłach chłonnych. Kolejna wizyta u onkologa. Jest dobrze, dalej tylko kontrola i obserwujemy. A tymczasem ja wiedziałam. Widziałam wynik histopatologiczny. Widziałam i rozumiałam opis. "Margines wycięcia niepełny. Naciek pni nerwowych". Wiedziałam, co to oznacza. To nie koniec. Ile, więc czasu mamy? Czy mówimy o latach? Jeśli tak to ile? 5 lat, 2 lata, a może rok? Te pytania cisnęły mi się do głowy, ale gdy przyszło, co do czego i miałam okazję zapytać panią onkolog, nie miałam odwagi przy tacie. Dalej nie wiedziałam, a onkolog mówi: "Jest dobrze". Przeklęte jest dobrze, wiedziałam, że nie jest. Ale co można zrobić, póki nie ma przerzutów? Nie ma chemii. Więc dalej żyjemy w niepewności, a ja się zastanawiam, czy jechać na Erasmusa czy nie. Boję się wyjeżdżać. Cholernie boję się, że wyjadę i coś się stanie tacie. W głowie biję się z myślami, co powinnam zrobić. Poszłam za marzeniami, bo stwierdziłam, że moje życie nie może się zatrzymać. W końcu to zatrzymanie może trwać lata, a życie toczy się dalej. Trzeba jakoś żyć. Uczyłam się żyć w tej niepewności. Wszyscy się uczyliśmy. Więc wyjechałam do Hiszpanii.


C.d.n.

1 komentarz: