25 paź 2023

Jak prawie nie wsiadłam do samolotu?

 Dzisiaj post z serii "historie z podróży", czyli jak prawie nie wsiadłam do samolotu do Panamy.


Pamiętacie moją historię z overbookingiem w Turkish Airlines, gdzie byłam zachwycona, bo dostałam dodatkową noc w 5-gwiazdkowym hotelu w Stambule za darmo? Jeśli przegapiliście tę historię, to możecie ją przeczytać tutaj. Nie wiecie jednak, że przez ten cudowny overbooking prawie nie wsiadłam do samolotu. Już widziałam, że boarding był zakończony, bramka zamknięta, a ja nadal nie weszłam na pokład. Jesteście ciekawi, jak to się stało? Weźcie kubek herbaty i przeczytajcie wpis do końca!


24 lipca (pierwotny termin lotu Stambuł- Panama)

Po całej sytuacji z overbookingiem dostajemy nasz nowy bilet na lot. Na następny dzień. Spoglądam na bilet i widzę destynację Bogota, Kolumbia. Wiem, że mój samolot miał mieć międzylądowanie w Bogocie i lecieć dalej do Panamy, więc mówię, że ja lecę do Panamy i czy nie powinnam mieć na bilecie Panama, a nie Bogota. Pan z obsługi zapewnia mnie, że to ten sam samolot, więc nie ma problemu. Ok, odpuszczam, ale ten sam pan obiecał mi również miejsce przy oknie z dodatkową przestrzenią na nogi, więc tak dla pewności pytam się, czy to miejsce na bilecie jest przy oknie. Okazuje się, że nie, więc bez problemu bierze mój bilet i drukuje ponownie z nowym miejscem. Patrzę na destynację końcową- nadal Bogota. Ok, przecież już raz pytałam, nie zmienił jej, więc chyba faktycznie nie ma problemu.


25 lipca

Wypoczęci i wyspani wraz z moimi kompanami z overbookingu wyjeżdżamy z 5-gwiazdkowego hotelu. Mówię im, że martwię się tym moim biletem, bo ma destynację do Bogoty, a nie do Panamy, więc sugerują mi, żebym jeszcze kogoś zapytała się na lotnisku. Pytam się pana w check-in, później kolejnego i wszyscy mówią 'no problem, no problem, it's the same plane'. Pytam się nawet przed bramką osoby, która sprawdzała nasze bilety, zanim zaczął się właściwy boarding. Też nie ma problemu. Boarding rozpoczęty. Ogrom ludzi wchodzi na pokład. Dochodzę do bramki, pokazuję bilet i mówię, że lecę do Panamy, ale na bilecie mam Bogotę, czy to nie problem. I zaczęło się. 

Były 3 bramki. 2 bramki wpuszczały pasażerów na pokład samolotu, 1 bramka zajmowała się tymi, którzy  na pokład samolotu wejść nie mogą. Trafiłam do tamtej bramki. Wyjaśniłam sytuację, pokazałam bilet, pan z obsługi wykonał telefon, nic nie powiedział i kazał czekać. Wokół mnie grupa Afrykańczyków, spoglądam na ich paszport- z Czadu. Kłócą się, dlaczego nie mogą wejść na pokład, skoro mają bilet. Okazuje się, że lecą do Bogoty, a stamtąd do Meksyku i potem do Nikaragui. Nie mają jednak wizy tranzytowej do Meksyku, więc nie chcą ich wpuścić na lot do Bogoty. Widzę, jak ten sam pan bierze ich bilet i go przekreśla. Nie wejdą na pokład. Zostają w Stambule. 

Chwilę później przychodzi 35-letnia dziewczyna z Ekwadoru, też nie chcą wpuścić jej na pokład. Twierdzi, że ma wizę, ale im w systemie wyskakuje błąd. Nie może wejść na pokład bez ważnej wizy. Też się kłóci. I w tym wszystkim stoję tam ja, czuję się, jakbym trafiła w miejsce osób przegranych, które do samolotu nie wsiądą. 

Spoglądam na Kolumbijczyka i Turka, z którymi spędziłam ostatni dzień. Nadal czekają na mnie za bramkami i zastanawiają się, dlaczego mnie nie wpuszczają na pokład. Pytam pana z obsługi, jak długo mam czekać. Odpowiada, że jeszcze 5 min, więc tak pokazuję moim towarzyszom.

Minęło więcej niż 5 min. Moi towarzysze zostali przegonieni z miejsca, w którym stali. Kazali im już wchodzić na pokład. Patrzę na monitor- najpierw było 'last call', a chwilę później pojawia się napis 'gate closed'. Serce zaczyna mi bić mocniej. Pytam pana z obsługi, czy wejdę na pokład. Odpowiada 'maybe'. W mojej głowie już widziałam, jak samolot odlatuje mi przed nosem. Obok dalej stoją Afrykańczycy i się kłócą, a ja czekam i patrzę. Nie widzę, czy ten samolot dalej tam stoi i czy dalej można wsiadać. Wiem tylko, że żadna z osób, które stoją obok mnie, nie wejdzie na pokład. Czy będę jedną z nich? W końcu to nie moja wina, pytałam tyle razy... W gruncie rzeczy mam ważny bilet do Bogoty. Mogłabym się ugiąć i powiedzieć "Wpuście mnie już teraz, chcę lecieć i mam ważny bilet". Tylko, co zrobię, gdy zostawią mnie w Kolumbii, a na mnie czeka kuzynka w Panamie? Nie mam czasu na więcej przygód. 

Przebieram niecierpliwie nogami. Patrzę na ten monitor i się jeszcze bardziej stresuję. Można wejść po tym, gdy boarding został już zakończony? W końcu dzwoni telefon. Pan z 3 bramki przekazuje szybko bilet panu z 1 bramki, więc już zmieniam lokalizację, jest dobrze. Mam szansę wejść. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Nie mam nowego biletu, tylko widzę jak przekreślają Bogota i wpisują długopisem Panama. Tak samo zmieniają mi numer siedzenia. Udało się! Przechodzę przez bramkę, widzę w końcu ten samolot, jeszcze z otwartymi drzwiami i wchodzę na pokład!

To może zabrzmi głupio, ale pierwsze, co pomyślałam w tamtym momencie: kurczę, zmienili mi miejsce, powiedzmy 45B! Nie chcę siedzieć w środku przez 14h! Nie ośmielam się pytać pana przy bramce, bo na to nie ma czasu. Priorytet to wejście na pokład, ale gdy tylko weszłam na pokład, to już cała perspektywa się zmienia. Zagaduję pierwszą stewardessę, mówię, że był overbooking i obiecali mi miejsce przy oknie i pytam, czy jest jeszcze jakieś wolne. Sprawdza na tablecie, że niestety nie, ale daje mi inne miejsce. Przekreśla 45B i daje mi 13J. Idę na to miejsce rozczarowana. Ups, ktoś już tam siedzi. Mówię kolejnej stewardessie. 

Wszyscy wyciągają bilety, żeby sprawdzić, czy każdy siedzi na swoim miejscu. Pan już chce mi ustąpić miejsca, a ja mówię, że nie trzeba, znajdę sobie miejsce. Tak naprawdę ani trochę nie chciałam tam siedzieć. Także obsługa znów zaczyna szukać mi miejsca. Idziemy dalej do rzędu z miejscami, które mają większą przestrzeń na nogi. Wszystkie miejsca zajęte, ale stewardessa sprawdza każdy bilet i przesadza pasażera z miejsca przy oknie w jakieś inne miejsce. Do tej pory nie wiem, gdzie ten pan poszedł, ale ja finalnie dostałam to moje obiecane miejsce przy oknie z extra miejscem na nogi. Tylko wiecie co? Akurat okna tam nie było. Było kawałek dalej tak, że gdy byłam zapięta pasami, nie widziałam nic. Usiadłam i pomyślałam sobie, że narobiłam tyle zamieszania po nic. Chociaż  tyle, że mogłam się oprzeć o tą ścianę i spać. No trudno...

W końcu ruszamy. Pasy zapięte, samolot ogromny, podczas tego szukania miejsca nie widziałam ani Kolumbijczyka ani Turka, a przecież oni dalej nie wiedzą, czy wsiadłam na pokład samolotu! Na pewno się martwią! Chciałam ich poszukać, ale nie mogę, bo najpierw startujemy i gdy tylko zniknęła ikonka 'zapnij pasy', zaczął się w samolocie serwis. Nie mogłam przejść, bo w każdym rzędzie była stewardessa z jakimś wózkiem. Zdenerwowana wróciłam do swojego rzędu i nie mogłam usiedzieć w miejscu. Tylko przebierałam nogami, aż wreszcie podadzą nam posiłek, zabiorą naczynia itd. Minęło conajmniej 1,5h, gdy wreszcie mogłam się ruszyć.

Na samym końcu samolotu widzę mojego Kolumbijczyka i idę się przywitać. Okazuje się, że siedzi w rzędzie 2-osobowym, bo to były ostatnie siedzenia, a reszta rzędów była 3-osobowa. W dodatku miejsce obok niego jest wolne, nikt tam nie siedzi, choć samolot miał obłożenie niemalże pełne! Stwierdziłam, że o wiele bardziej wolę miejsce obok mojego kompana, które było wygodniejsze (mimo że nie było przy oknie) i tam zostaję.

I wiecie co? Spojrzałam na numer miejsca, to było to miejsce 45B. To, które dali mi przy bramce przekreślając Bogotę na Panamę. To było moje wcześniejsze miejsce! Dlatego nikt tam nie siedział! Tak więc finalnie miałam 2 miejsca- jedno przy oknie (ale bez okna) z extra przestrzenią na nogi, a drugie przy moim kompanie podróży. Cóż i tak cały lot zostałam już na tyłach samolotu, a po co narobiłam tyle zamieszania? Nie wiem, żałuję. Chyba sama musiałam się przekonać, że czasem warto odpuścić. Jakby mało mi było dziś stresów!


26 lipca

Lądujemy w Bogocie. Kolumbijczyk mnie opuszcza. Zmienia się obsługa samolotu. Przychodzą nowe osoby- najpierw pani z obsługi lotniska. Sprawdza bilet każdego i miejsca. Patrzy na mój i się przeraziła- co tu się stało, wszystko poprzekreślane, a ja nie siedzę na miejscu, które ostatecznie było wpisane w mój bilet. Przy długich lotach zmiana miejsc nie jest taka prosta, a za chwilę wsiadają kolejni pasażerowie z Bogoty, którzy lecą albo do Panamy, albo z powrotem do Stambułu, więc muszą siedzieć na swoich miejscach.

Zaczęłam jej wszystko tłumaczyć. Odpowiada mi, że dobrze dobrze, nie ma problemu i że wszystko rozumie i że nikt nie będzie mnie przesadzał. 

Wchodzą stewardessy z linii Copa Airlines, która na tym odcinku współpracuje z Turkish Airlines. Ponownie sprawdzają miejsca, bo ktoś również ma to miejsce. Ja już nie mam siły tłumaczyć kolejnej osobie. Chcę tylko zostać na swoim miejscu na ostatnie 1,5h lotu. Ostatkiem sił tłumaczę, ale i tak stewardessa każe mi iść do przodu samolotu, żeby to sprawdzić. Pojawia się znowu pani z obsługi lotniska, która tłumaczy, że wszystko jest w porządku, że boarding już jest zakończony, że wszyscy pasażerowie są w samolocie i miejsc jest dużo, więc mogę usiąść, gdzie chcę i gdzie jest wolne. Pasażer, który miał to moje miesce jakoś magicznie zniknął, więc w gruncie rzeczy mogłam dalej tam siedzieć. Super, co za ulga. Dawno nie miałam tyle problemów z jednym lotem.

Wiecie co, w końcu to nie moja wina. To obsługa naziemna ze Stambułu z Turkish Airlines nawaliła. Gdyby wydrukowali mi poprawny bilet z Panamą, a nie Bogotą jako destynacją docelową nie byłoby problemu. Ale cóż, nie narzekam. Mimo to miałam dobry lot. Dostałam, co chciałam. Overbooking był dla mnie super okazją do podreperowania mojego budżetu na Amerykę Centralną, więc to całe doświadczenie zapamiętam jako jedne z fajniejszych! 

Historię tę zostawiam tu na pamiątkę i też po to, by pokazać, że nie zawsze wszystko jest tak piękne, jak pokazuje się to w social mediach. W relacjach na instagramie widzieliście, że zachwalałam całą sytuację z overbookingiem. Nie było tam miejsca na tę historię! Poznajecie ją teraz, także gratuluję Wam wytrwałości w czytaniu i może na przyszłość i Wy będziecie wiedzieli, że jak się czegoś chce i się o to spróbuje zapytać, to się to dostanie :)

19 paź 2023

Na czym polega overbooking?

Słyszeliście kiedyś na lotnisku słowo overbooking? Co, jeśli w przypadku Waszego lotu doszło do overbookingu? Jak się w tej sytuacji odnaleźć i czy to oznacza, że nie wsiądziemy na pokład samolotu? A może to okazja do uzyskania dodatkowych korzyści od linii lotniczych? W dzisiejszym poście podzielę się z Wami moim pierwszym doświadczeniem overbookingu oraz moimi radami, które przybliżą Wam sposób rozwiązania tej sytuacji.


Czym jest overbooking?


Mówiąc najprościej jest to sytuacja, w której linia lotnicza sprzedała więcej biletów na dany lot niż ma miejsc w samolocie i przybywając na lotnisko dowiadujecie się, że nie wszyscy wejdą na pokład. 


Jak uniknąć sytuacji z overbookingiem i wejść na pokład?


Prawda jest taka, że nie da się przewidzieć sytuacji z overbookingiem, ale pojawiając się odpowiednio wcześnie na lotnisku (zwłaszcza przy odprawie- stanowisko check-in) jesteście w stanie zagwarantować sobie miejsce w samolocie. Oznacza to, że nawet, gdy będzie overbooking, wy wejdziecie na pokład, ponieważ macie już przydzielone miejsce siedzące. 

PRO TIP: Od siebie dodam, że naprawdę polecam bycie wcześniej (tzn. te 3h przed wylotem), ponieważ im wcześniej jesteście, tym większą szansę macie na wynegocjowanie miejsca przy oknie, co przy długich lotach jest wybawieniem. Obsługa linii lotniczych (z wyłączeniem tanich linii lotniczych, bo tam za wszystko trzeba płacić) zazwyczaj z miłą chęcią da Wam za darmo miejsce przy oknie, jeśli akurat w systemie są wolne miejsca, a pamiętajcie, że spora część osób nie wykupuje miejsc i mają je przydzielane dopiero przy odprawie. Jeśli zatem będziecie wcześniej (przed tymi osobami), macie szansę na lepsze miejsce i nieraz nawet z extra przestrzenią na nogi!

Kiedy dowiadujemy się, że jest overbooking?


Podejrzewam, że już przy odprawie, gdy okaże się, że nie da się przydzielić Wam miejsca w samolocie. W moim przypadku było inaczej, ponieważ odprawiłam się wcześniej i miałam miejsce siedzące. Dotarłam do bramki, gdzie za 30min miał zacząć się boarding i wpuszczanie pasażerów na pokład, gdy zobaczyłam ogromną kolejkę. Wiedziałam, że mam miejsce w samolocie, więc spokojnie usiadłam i czekałam, gdy podszedł do mnie Pan z obsługi. Powiedział "Would you like to fly tomorrow with the same flight? We will give you 600 euros". 

Byłam zaskoczona, nie za bardzo wiedziałam, o co chodzi i prędzej pomyślałabym, że to jakieś oszustwo niż overbooking, więc odpowiedziałam, że się zastanowię. Obserwowałam dalej Pana pytającego wszystkich wokół czy nie chcą polecieć następnego dnia i zastanawiałam się, czy moja kuzynka mnie nie zabije, jeśli dolecę dzień później. W gruncie rzeczy miałam prawie 7 tygodni na podróż i jeden dzień w Istambule byłby dla mnie dodatkową atrakcją. 

Chwilę później podeszłam ponownie i powiedziałam, że się zgadzam. Dopytałam o szczegóły i dobrowolnie (jako wolontariusz) oddałam swój bilet z miejscem dla kogoś, kto koniecznie musiał polecieć tym lotem. 

Formalności trwały dość długo, ale myślę, że po 2-3h byłam już w hotelu i mogłam cieszyć się dodatkowym dniem w Istambule!

Co zaoferowało mi Turkish Airlines w ramach overbookingu?


- nowy bilet na tej samej trasie następnego dnia
- miejsce przy oknie z dodatkową przestrzenią na nogi
- 600 euro rekompensaty pieniężnej
- darmowy nocleg w 5* hotelu w Istambule
- 2 posiłki w hotelu (obiad i kolacja)
- transfer z lotniska w obie strony

Jak wypłacić rekompensatę pieniężną z Turkish Airlines?


Powiedziano mi, że są 2 sposoby. Mogę to zrobić albo w Istambule na lotnisku w "denied office" i odebrać pieniądze w lirach tureckich w gotówce lub po powrocie do Polski w biurze Turkish Airlines na lotnisku Chopina i odebrać pieniądze w euro. 

Ponadto rekompensata pieniężna należy się dopiero po zrealizowanym locie, więc nie mogłam zrobić tego samego dnia, w którym był overbooking. Czas na zgłoszenie się po odbiór rekompensaty to 1 rok.

Finalnie zdecydowałam się na wycieczkę do "denied office" na lotnisku w Istambule i okazało się, że można wypełnić formularz online i zwrot przyjdzie na numer konta podany w formularzu. To zdecydowanie najprostsza metoda składania wniosku o zwrot i ją polecam! Linie lotnicze mają 14 dni na zrealizowanie Waszej prośby. 

EDIT: Nadal czekam na jakąkolwiek odpowiedź ze strony Turkish Airlines. Minęło 6 tygodni od wypełnienia wniosku online i nie dostałam żadnej informacji zwrotnej. Dzwonienie na infolinię jest ślepym zaułkiem, ponieważ każą czekać i nie ma kontaktu z działem, który zajmuję się zwrotem pieniędzy. Gdy pytam się, ile czasu mam jeszcze czekać, skoro miało to być rozwiązane w ciągu 14 dni- nie wiedzą ... tyle ile potrzeba. 

MOJA RADA: Idźcie do biura Turkish Airlines osobiście i odbierzcie należną Wam rekompensatę w gotówce. Choćby to było w lirach tureckich i tak lepiej to zrobić niż czekać w nieskończoność na przelew w euro.

Czy warto zgłaszać się na wolontariusza w przypadku overboookingu?


Myślę, że odpowiedź jest oczywista! Dla mnie to była niesamowita przygoda, w której poznałam nowe osoby (Kolumbijczyka i Turka), dzięki czemu miałam cudowny wstęp do wyjazdu do ich krajów. Benefity finansowe (jeśli tylko je dostaniecie) są dość oczywiste i myślę, że taka sytuacja nie zdarza się często, dlatego warto korzystać. 


Co sądzę o samej podróży z Turkish Airlines?


O samej linii Turkish Airlines słyszałam wiele pozytywnych opinii. Moje doświadczenie z pokładu samolotu (obsługa, posiłki, komfort) było zdecydowanie top. Menu przedstawiane na początku lotu, dostęp w każdej chwili do kanapek/napojów, smaczne posiłki to jedne z największych komfortów. Zresztą pewnie widzieliście, bo relacjonowałam to na Instagramie.


 Podobnie z organizacją przesiadki w Istambule. Przy przesiadce dłuższej niż 8h (o ile dobrze pamiętam), ale krótszej niż 24 Turkish Airlines zapewniają darmowy posiłek na lotnisku co 5h. Trzeba podejść do "care point" po bon do wykorzystania. Często też zapewniają darmowy nocleg, jeśli akurat macie dłuższą przesiadkę i jest noc. Zawsze warto się o to spytać na lotnisku albo sprawdzić na stronie internetowej, czy Wasz lot się do tego kwalifikuje. Dużym plusem są także darmowe Istambul Tour organizowane przez Turkish Airlines. Jeśli macie na to czas, pytajcie się i obsługa dopisze Was do odpowiedniej wycieczki. Organizowane są od rana i w różnych godzinach, także będziecie dopisani do tej wycieczki, która jest najbardziej dopasowana pod Wasz lot. Korzystałam i polecam! Nie był to idealny Istambul tour, ale warto było wyjść z płyty lotniska i pospacerować po uliczkach tureckiej stolicy.
O ile pozytywnych doświadczeń mam dużo, o tyle negatywne także się znajdą. Po pierwsze zwrot pieniędzy- mam nadzieję, że nie będę musiała czekać na to kilka miesięcy. Nie da się nic zrobić, żeby przyspieszyć ten proces. Po drugie- prawie nie wsiadłam do samolotu następnego dnia (nawaliła obsługa naziemna, która wydawała mi nowy bilet). O tej historii usłyszycie bardzo niedługo w kolejnym poście. 

Mam nadzieję, że takie zbiorcze podsumowanie mojego doświadczenia z overbookingu będzie pomocne, jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w podobnej sytuacji. Wiecie już, czego możecie się spodziewać i co mogą Wam w zamian zaoferować. 

Jeśli już mieliście podobne doświadczenie, proszę podzielcie się w komentarzu. Przyda się i mi i innym na przyszłość!

14 sie 2023

Dwa oblicza rajskich plaż


 Jeśli myślicie, że rajskie plaże to tylko przyjemność, to żyjecie w ogromnym błędzie. Pobyt na najpiękniejszych plażach karaibskiego wybrzeża w Kolumbii w sezonie niskim, nie oznacza deszczowej pogody. Oznacza upał i wilgotność, przy której nawet krótki spacer jest jednoznaczny z koszulką, z której można by wyciskać pot jak wodę. Śliczne palmy są nie tylko piękną ozdobą rajskiej plaży, ale też najbardziej zdradliwym schronieniem przed słońcem. Dlaczego zdradliwym? Bo istnieje ryzyko, że spadnie wam na głowę kokos, albo co gorzej- cały liść palmy. Na całe szczęście zwykle jak coś spada, to upada na pusty ręcznik, na którym akurat ludzie nie leżeli, bo poszli zachwycać się kąpielą w turkusowej wodzie. Gdy tylko znajdziesz swój skrawek cienia i chcesz poczuć luksus zaczerpnięcia drzemki, okazuje się, że z podmokłych terenów po twojej prawej stronie, wyłania się krokodyl. Ot tak, wyszedł z wody, choć 3 minuty temu stałaś nad tą wodą i zachwycałaś się jej pięknem i zastanawiałaś się, czy w niej również warto zamoczyć nogi. Chyba tylko rozsądek (bo na pewno nie znak ostrzegawczy, którego w tym miejscu zabrakło) ochronił cię przed współdzieleniem przestrzeni z krokodylem. W koncu nauczeni wyglądem polskiej Wisły wiemy, ze muł rzeczny może się zapadać i to jedyna myśl, która odwiodła mnie od pomysłu zamaczania nóg w rzekopodobnej przestrzeni. Gdy człowiek myśli, ze już nic więcej nie spotka go w parku narodowym i zaczyna się cieszyć, że dziś nie został okradziony przez małpy, to niech poczeka do zachodu słońca. W końcu jak piękne mogą być tu zachody słońca, prawda? Przecież warto zostać i poczekać na plaży na tą czarującą grę świateł! Kto zatem pomyślał, że później z plaży tej trzeba wrócić do domku i że trzeba się przedrzeć przez nieoświetlone drogi rajskich dżungli. A po zmroku przecież budzą sie różne stworzonka i droga wcale nie wygląda tak samo! Nagle w krzakach zaczynają szeleścic kraby wielkości piąstki dłoni i całe szczęście, że boją się nas bardziej niż my ich, bo nie chciałabym takiego spotkać na swojej drodze. Coraz częściej drogę zaczynaja wam też przecinać skaczące żaby i uciekające pająki, które niestety są większe i grubsze niż te europejskie… i warto spojrzeć też pod nogi, bo można nadepnąć na gigantycznego żuka wielkości mandarynki. A co się kryje po bokach ścieżki, w gąszczu zieleni, gdzie światło latarki nie sięga? Nie chcę nawet wiedzieć. Czasem chciałabym się zatrzymać w bezruchu, bo jednak boję się dżungli. Tylko wiem, że nie mogę, bo zostałabym zjedzona żywcem przez różne stworzonka tej pięknej, rajskiej natury. Uff, Kolumbia mnie szybko zmęczyła. Cieszę się, że widziałam to całe piękno, ale nie ukrywam, że cieszę się, że nie zostaję tu dłużej. To przekracza moje granice komfortu i może następnym razem będą one większe. Póki co wiem, że jeśli kiedykolwiek chciałabym zobaczyć Amazonkę, to czeka mnie długa droga pokonywania swoich własnych lęków. Amazonia to miejsce, do którego musiałabym mocno dorosnąć, żeby w ogóle chcieć je zobaczyć. Ciekawa jestem, czy kiedykolwiek do tego dorosnę, czy wraz z wiekiem moja strefa komfortu będzie coraz bardziej zmieniać się na wygodnicką. 



Ale nie zrozumcie mnie źle, do samej Kolumbii chcę wrócić. I to nawet bardzo! Widzę, ile jeszcze wspaniałych miejsc jest w tym rejonie do zobaczenia! A już nie mówiąc o innych miejscach Kolumbii… na mojej top liście na pewno jeszcze jest Medellin czy woskowane palmy w Valle de Cocora! Także, gdy już tu wrócę, to na 3-4 tygodnie na pewno! To co, chcielibyście wybrać się ze mną po raz kolejny do Kolumbii? Dajcie znać w komentarzach. 







5 sie 2023

San Blas, czyli Kuna Yala


Patrzycie na zdjęcia i widzicie rajskie plaże, turkusową wodę i piękne palmy. Owszem, zapamiętam dziewicze piękno wysp San Blas, ale to nie będzie tym, co w pamięci zostanie mi na dłużej. Zapamiętam opowieści Armando- naszego kierowcy, rodowitego mieszkańca wysp Kuna Yala. To on opowiedział nam najwięcej.

Archipelag wysp Kuna Yala należących do Panamy tworzy ok. 365 wysp. Wszystkie należą do rodowitych mieszkańców- Indian z plemienia Kuna Yala. Część z nich jest zamieszkana przez mieszkańców, część przekształcona w turystyczne idylle, a część absolutnie dziewicza. Co ciekawe, wszystkie wyspy są w rękach mieszkańców Kuna Yala. Żaden z zagranicznych inwestorów, choćby miał walizkę pieniędzy, nie jest w stanie przekupic tej ludności. Bo Kuna Yala chcą zachować za wszelka cenę swoją kulturę i odrębność. W końcu jest ich ok. 100 000! Mają swój język, swoje szkoły, swoje religie i swoje szpitale. Ci bogatsi mają też swoje wyspy, ale to wszystko ich- Kuna Yala. Mają swoje palmy z kokosami, które stanowią ich walutę. To za kokosy wymieniają się na inne dobra, których nie mają w posiadaniu. Dlatego tak bardzo przypominają, że nawet jeśli kokos spadnie obok nas, nie możemy go zabrać. Rząd Panamy nie miesza się w ich interesy, mają autonomię i mają nawet swoją kontrolę migracyjną przed wjazdem na ich teren. Sprawdzają paszporty, sprawdzają przewożone towary, sprawdzają osoby wjeżdżające na ich teren, ale co najważniejsze- wszyscy się znają (a przynajmniej Ci, którzy nie zostali odizolowani od świata na lądzie). 



Jak zatem żyją Ci mieszkańcy? Czy są wyedukowani? Czy opuszczają swoje wyspy i migrują? Czy mogą zawierać małżeństwa z osobami spoza ich plemienia? Wszystkie pytania, które miałyśmy w głowie, próbowałyśmy zadawać. Nie zawsze to było takie proste, nas turystki traktowali z rezerwą, rozumieli hiszpański, ale nie chcieli rozmawiać w tym języku. W końcu mają swój własny. 



Najwięcej dowiedziałyśmy się od Armando. Opuścił swoją wyspę, gdy miał 10 lat, przeprowadził się do lądowej części Panamy. Myślę, że to sprawiło, że tak chętnie opowiadał o swojej kulturze. Był bardziej otwarty. Nie uciekał od swoich korzeni, był związany z wyspami. Codziennie dowoził zainteresowanych turystów do portu, a sam za 2 lata chciał kupić jedna z wysp. Bo on mógł. Bo był Kuna Yala. 


Wiemy zatem trochę o życiu osób, które przeniosły się do lądowej części Panamy. Co z tymi, co pozostali? Dalej żyją i mieszkają na wyspach. Czym konkretnie się zajmują? Wypowiem się jedynie z perspektywy tego, co widziałam na naszej wyspie, gdzie nocowaliśmy. Mieszkało tam parę osób, wszyscy jakby spokrewnieni, bo bardzo podobni do siebie. Mieszkali w podobnych warunkach, co my. Żyli prosto i skromnie. Codziennie rano czyścili plaże, kosili (nożem!) trawę, sprzątali uschnięte liście palm, zbierali kokosy, ktore już spadły i dbali o nasze chatki. Zajmowali się tą turystyczną wyspą, jednak z jedną znaczącą różnicą. Oni tam mieszkali, dzień w dzień. Niekoniecznie się z tej wyspy ruszali. Znali osoby, które przywoziły im łódkami gości lub towary, których na wyspie nie mieli. W wolnych chwilach odpoczywali i bawili się- grali w siatkówkę, oglądali mecze w telewizji, wskakiwali do wody. Oni tak po prostu żyli. Na tej małej wyspie, której koniec widać z każdej strony. 


Raz, gdy tylko jednemu z młodych Holendrów spuchł palec, bo prawdopodobnie go coś ugryzło, gdy chciał się wspiąć po palmie, to wtedy zebrali sie wszyscy mieszkańcy. Chcieli pomóc, choć tak naprawdę nie mogli przegapić takiego wydarzenia. Coś się w końcu na tej wyspie działo. Zlecieli się wszyscy, część z nich postawiła krzesła i obserwowała sytuacje. Tak, jakby oglądali film i jedli popcorn. Zaoferowali pomoc i w razie, gdyby nie przeszło, powiedzieli że zawiozą do szpitala. Nasze pierwsze pytanie- jak to do szpitala, gdzie? - No, tam na tamtej wyspie. - Tej tam wyspie? Tamtej, która wygląda tak samo jak nasza? - No tak, tam jest szpital. 

Chciałabym zobaczyć ten szpital, ale jeśli jedyna okazja, żeby się tam przejechać, to własny uszczerbek na zdrowiu, to podziękuje. Żeby poznać ich prawdziwe życie, chyba trzeba inaczej. Ale jak?


Zostawiam więc Was z moimi wspomnieniami z wysp San Blas, na które w istocie powinno się mówić Kuna Yala. Pierwszy raz miałam styczność z tak odrębnym plemieniem, które dalej żyje i funkcjonuje dobrze. Moje ciekawe serduszko na jakiś czas zostało zaspokojone. 



A czy Wy kiedykolwiek mieliście okazje poznać życie osób z innych plemion? Jeśli tak, podzielcie się w komentarzach!


4 cze 2023

Refleksje z Dubaju, ZEA


dubaj abu dabi meczet sheyk zayed burj khalifa

 Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie. To moje pierwsze zderzenie z kulturą tak odmienną od naszej. I nie dlatego, że to moja pierwsza styczność z Arabami, nagabującymi do kupna wszystkiego, co mają w swojej ofercie. Nie- ich można znaleźć chociażby w dawnej turystycznej mekce, jaką był Egipt. Ale przede wszystkim dlatego, że Dubaj był mieszanką różnych kultur, które na co dzień żyją i funkcjonują razem. Rodowitych Emiratczyków, którzy zresztą stanowią mniejszość, można znaleźć w luksusowych galeriach, Filipinki i Pakistańczyków dostrzeże się w metrze, Hindusów w biedniejszych dzielnicach, Arabów na bazarach, Europejczyków w agencjach nieruchomości i całą paletę innych narodowości w infrastrukturze hoteli. Każdy przybywa z innych stron, ale łączy ich jedno- wszyscy mieszkają w Dubaju. Mieście, które rozwija się w zatrważająco szybkim tempie. Dla jednych w mieście bogactwa i luksusu, dla drugich w mieście pełnym możliwości rozwoju kariery, dla kolejnych miejscem wiecznego słońca i dla ostatnich pewnie szansą życia w dostatku.

meczet szejka zeyed abu dabi

Czym dla mnie był Dubaj? Burzą pytań. Bo dlaczego niektórzy mężczyźni ubierają się całkowicie na biało z charakterystycznym arabskim okryciem głowy, a dlaczego niektórzy mają po prostu długie luźne szaty w neutralnych kolorach? Dlaczego część kobiet jest całkowicie zakryta, do tego stopnia że widzimy tylko ich oczy, a dlaczego druga część ma na sobie tylko hidżab? Skąd są te kobiety i Ci mężczyźni? Którzy z nich są rodowitymi Emiratczykami, a którzy przybywają z sąsiadujących państw? Dlaczego właściwie kobiety ubierają się w ten sposób? Czy robią to ze względów religijnych czy kulturowych? Czym właściwie jest burka, a czym hidżab? Dla jakich krajów charakterystyczna jest czarna abaja? Czy mogę swobodnie porozmawiać z tymi kobietami czy muszę pytać o zgodę męża? Co jest stereotypem o islamie, a co jest prawdą? Co oznacza, że po Ramadanie jest święto zwane Eid? Co się w tym czasie dzieje? Jak właściwie się żyje w Zjednoczonych Emiratach Arabskich? 



Jak widzicie pytań rodzi się wiele i na większość z nich wciąż nie znam odpowiedzi, bo okazuje się, że tak mało wiemy o ich kulturze. Tak bardzo odmiennej od naszej europejskiej. W końcu wychowaliśmy się w chrześcijańskiej Europie, gdzie każdy wie, czym jest Biblia, msza i Watykan. A ile wiemy o kulturze muzułmańskiej? O islamie, który jest drugą dominującą religią na świecie? Czy tylko i wyłącznie kojarzymy islam z terroryzmem i ISIS? Do ilu turystycznych destynacji jeździmy i nawet nie wiemy, że są to kraje muzułmańskie takie chociażby jak rajskie Malediwy czy azjatycka Indonezja? No i wreszcie czy kogokolwiek w tych czasach jeszcze obchodzą inne religie? W końcu ateizm ma się dość dobrze.

burj khalifa dubaj widok

Poza tym Dubaj to nie tylko religia i mieszanka przeróżnych narodowości. To także świetna destynacja dla osób, które chcą zobaczyć, jak wygląda miasto, w którym wszystko musi być NAJ -najlepsze, najwyższe, najszybsze, najbardziej ekstrawaganckie. Jak mogą wyglądać kreatywne i najdroższe projekty w przełożeniu na świat realny. Jak czyjeś marzenia i wizje są z sukcesem realizowane. W moim odczuciu każdy w Dubaju może zadowolić się czymś innym. Jedni docenią piękne widokowo trasy spacerowe, drudzy zachwycą się bliskością Zatoki Perskiej i jej niesamowicie czystych wód, kolejni odnajdą się, gdy tylko wyjadą kawałek poza miasto, by doświadczyć ciszy pustyni. Nie dziwi mnie więc popularność i atrakcyjność tego kierunku, choć nie ukrywam, że żeby się prawdziwie nacieszyć Dubajem potrzeba więcej niż tydzień. I mimo że baseny w Dubaju mają najbardziej spektakularne lokalizacje to szkoda spędzić w nich cały pobyt, bo Dubaj to nie tylko piękny hotel, basen i plaża. To wszystko, co czeka na turystę czy podróżnika za rogiem ulicy. To architektura, życie i kultura. 

stary dubaj deira targ

Dla mnie podróże to taka furtka do fascynującego świata innych ludzi, którzy różnią się od nas tylko i wyłącznie tym, że urodzili się tam, a nie gdzie indziej. Czynią mnie bardziej świadomą tego, kim ja jestem, jaką wiarę wyznaję i w jakim kraju mieszkam. Uczą innego spojrzenia na wszystkie nasze tradycje, które dla innych są nieznane. Uczą miłości do potraw, o których zjedzeniu możemy tylko pomarzyć, gdy tylko przekroczymy granicę kraju. Pozwalają docenić magię zmieniających się pór roku- wszechobecną wiosenną zieleń, pierwszy powiew lata, długie, jesienne wieczory spędzone z filmami i hektolitrami herbaty czy też radość zasypanego śniegiem miasta. Zdajecie sobie sprawę, że tego tam nie ma? Jest piach, pustynia i słońce. 


Podsumowując, Dubaj był dla mnie inspiracją do tego, by spojrzeć na świat szerzej. Lista marzeń została powiększona o kilka krajów, lista książek i filmów wydłużyła się o pozycje o tematyce kultury muzułmańskiej, a moja głowa odżyła, bo odpoczynek sprzyja kreatywności. Zdradźcie mi proszę, czy jestem jedyną osobą, którą ta tematyka interesuje czy to totalnie nie wasza bajka? 


30 maj 2023

Początek końca, czyli historia choroby mojego taty cz. 1



 Dziś temat trudny i być może nie dla każdego, ale jest to historia prawdziwa- z życia mojego i mojej rodziny. Historia, która jest opisem towarzyszenia w chorobie najukochańszej osobie. Pisana z perspektywy córeczki tatusia, a także studentki medycyny. Sinusoida tego, co wszyscy przeżyliśmy. Myślę, że warto od niej zacząć tak, żeby zrozumieć każdy następny post, który będę tu publikować.

Wielkanoc 2021, Wielki Piątek

Początek wszystkiego. Dla mnie jako osoby wierzącej bardzo symboliczny. Tego dnia tata udał się do lekarza, bo od paru dni czuł się słabo. Jak się później okazało miał żółtaczkę i tego samego dnia dostał skierowanie do szpitala. Pamiętam mamę, która wpadła do mojego pokoju z pytaniem "Daria, a co jeśli tata ma raka?". Wtedy wydawało mi się to niedorzeczne i nierealne, ale tak- 1,5 roku później zmarł mój najkochańszy tata. Na raka.

wiosna 2021

Byłam w tym czasie na 3 roku studiów medycznych w Szczecinie. Podobno najtrudniejszy rok na PUMie, a tymczasem czekało mnie coś, czego kompletnie się nie spodziewałam. W dodatku życiowo był to okres wielu ciężkich dla mnie zmian, m.in. zmiany otoczenia i najbliższych relacji. A dodatkowo pierwszy pobyt taty w szpitalu związany z żółtaczką. Lekarze po udrożnieniu zablokowanych kamieniami dróg żółciowych, nie mieli dobrych wiadomości: "Panie Andrzeju, nie jest dobrze." W ich ocenie drogi żółciowe były tak zwężone, że sugerowali nowotwór. Podejrzenie raka trzustki i nasze pierwsze zetknięcie z rakiem. Oczekiwanie na wynik badania histopatologicznego trwało dla nas wieki. 2-3 tygodnie, które ważą na tym, czy mój tata umiera. Szok i niedowierzanie. Pamiętam ten okres jako niesamowicie trudny emocjonalnie. Chciałam płakać i wierzyć, że to nieprawda. Kładłam się spać i wstawałam z myślą, że to zły sen. Budziłam się i tłumaczyłam sobie, że przecież to nie może być prawda- mój tata wciąż był dla mnie jeszcze młody, w końcu miał 57 lat. Przed nim przecież jeszcze była starość. To nie mogła być prawda. W dodatku cały czas czuł się dobrze i miał apetyt. Nic go nie bolało. Tak się pocieszałam. Jednocześnie musiałam się uczyć, bo przecież w każdym tygodniu była wejściówka z mikrobiologii, stresujące zajęcia z farmakologii, pytanie na dermatologii i szereg innych równie czasochłonnych przedmiotów. "Nie mogę zawalić uczelni, Daria, skup się". Tak sobie mówiłam, ale w głowie odliczałam dni. "Jeszcze został tydzień... 6 dni.... 3 dni... już jutro." Czekanie jak na wyrok. Najgorsze co, w tamtym momencie usłyszałam od innych: "Daria, nie przeżywaj tak, może to nie rak i zamartwiasz się nadmiernie". Nie mówcie tak nigdy proszę osobie, która czeka na wynik mogący zaważyć na życiu drugiej osoby. 

2 tygodnie później dostaliśmy wynik- brak komórek nowotworowych. Uf, jest dobrze, radość. Przyjechałam do domu i pierwszy raz zobaczyłam po tacie, co stres może wyrządzić człowiekowi. Spojrzałam na niego i dostrzegłam, jak w 2 tygodnie postarzał się o 10 lat. Przysięgam. Ilość zmarszczek na twarzy i pod oczami przybyła w tempie zatrważającym. Jednak to nie koniec. Tata po krótkim czasie zżółkł ponownie. Sinusoida. Było dobrze- góra, znowu źle- dół. Więc powtórka. Znowu to samo i pobranie wycinka do badań, bo przecież nie zawsze udaje się pobrać właściwy materiał. I dalej czekamy. W głowie mamy pytanie- czy tata w końcu ma raka trzustki czy nie? Umiera czy nie? Kolejne 2-3 tygodnie. Dalej nic. Uf, chwila radości. W międzyczasie kontakt z onkologiem, rejestracja do Centrum Onkologii i pierwsza tomografia. Kolejne czekanie. 2 tygodnie na opis radiologa. Tymczasem każdy z nas żyje w zawieszeniu. Czekamy i czekamy w niepewności. 


Miesiąc później, może i więcej. Tomografia- czysta. Nie opisali NIC. To dobrze, prawda? A jednak wciąż niepokój, bo skąd tak zwężone drogi żółciowe? Onkolog nie może zrobić nic. Nie ma ani wyniku histopatologicznego żadnych zmian nowotworowych, ani wyniku na tomografii, a jednak wciąż mówi, że dobrze nie jest. Jak może nie być dobrze, skoro w badaniach nic nie wychodzi? W głowie miałam pytanie: "Co lekarzu wiesz, czego ja nie wiem?". Odesłał nas do specjalisty- profesora, który specjalizuje się w operacjach na drogach żółciowych. Wyszliśmy więc z Centrum Onkologii bez świadomości, że tata ma raka. W międzyczasie dostałam się na Erasmusa. Jeej, moje marzenie się spełnia, ale jak mogę się cieszyć, gdy tyle się dzieje? Nie cieszyłam się, bo dalej żyłam w niepewności.

Kontakt z profesorem i kliniką. Konsylium, na którym żaden z nas nie był obecny. Czerwiec 2021. Dla studentów gorący okres- sesja egzaminacyjna. Aż wzdrygam się na samą myśl sesji na 3 roku. Jedna z najgorszych na tych studiach. I egzamin z mikrobiologii. Postrach naszego roku. Tymczasem w dniu egzaminu tata miał mieć wizytę w klinice i dowiedzieć się, co ustalili na konsylium. Pamiętam, że powiedziałam rodzicom, żeby nie dzwonili, dopóki ja nie zadzwonię. Miałam egzamin, musiałam przecież się skupić i nie zawalić 3 roku. Świetnie nauczyłam się odstawiać emocje na bok. Konsekwencje tego odczuwam dopiero dziś i o nich pewnie będę pisać później. Uf, zdałam. Ulga. Jeden egzamin mniej. Wszyscy wokół planują świętowanie i oblewanie zdania egzaminu, a tymczasem ja zbieram się do tego, by zadzwonić do rodziców i dowiedzieć się, jakiego raka ma tata. I tak się dowiedziałam. Prawdopodobnie rak pęcherzyka żółciowego (cholangiocarcinoma). Nie chcę wspominać, w jak przypadkowy sposób tata dowiedział się o tym i jak pani z sekretariatu go zgasiła mówiąc, że czemu pan w takim dobrym nastroju, jak tutaj w klinice przebywają sami ciężko chorzy pacjenci, do których on też wkrótce będzie się zaliczać. Bo wyznaczono datę operacji. Sinusoida. Znowu. Bo jednak rak. Jak mam świętować sukces zdania trudnego egzaminu, gdy właśnie dowiedziałam się, że mój tata ma raka? Odstawiam emocje na bok. Idę świętować. Może zapomnę, a może bycie w towarzystwie innych osób będzie dla mnie ukojeniem?

lato 2021

Zaczęłam wakacje. Ten okropnie trudny 3 rok wreszcie się skończył. Tymczasem tatę czeka operacja. Żyjemy tym i wciąż wiem, że jest nadzieja, że jeśli wszystko się wytnie, to może nasza rodzina obędzie się bez szwanku. Udało się. Operacja przebiegła pomyślnie, chirurdzy są dobrej myśli. To teraz czekamy na wynik histopatologiczny. W końcu się dowiemy, czy przypuszczenia profesora okazały się słuszne. W końcu to on obejrzał tomografię i znalazł nowotwór, gdy radiolog nie opisał nic. Znów czekamy. Kilka miesięcy już żyjemy w oczekiwaniu i niepewności, ile można? 2 tygodnie później- jest wynik, potwierdzenie diagnozy i dobra wiadomość- brak przerzutów w okolicznych węzłach chłonnych. Kolejna wizyta u onkologa. Jest dobrze, dalej tylko kontrola i obserwujemy. A tymczasem ja wiedziałam. Widziałam wynik histopatologiczny. Widziałam i rozumiałam opis. "Margines wycięcia niepełny. Naciek pni nerwowych". Wiedziałam, co to oznacza. To nie koniec. Ile, więc czasu mamy? Czy mówimy o latach? Jeśli tak to ile? 5 lat, 2 lata, a może rok? Te pytania cisnęły mi się do głowy, ale gdy przyszło, co do czego i miałam okazję zapytać panią onkolog, nie miałam odwagi przy tacie. Dalej nie wiedziałam, a onkolog mówi: "Jest dobrze". Przeklęte jest dobrze, wiedziałam, że nie jest. Ale co można zrobić, póki nie ma przerzutów? Nie ma chemii. Więc dalej żyjemy w niepewności, a ja się zastanawiam, czy jechać na Erasmusa czy nie. Boję się wyjeżdżać. Cholernie boję się, że wyjadę i coś się stanie tacie. W głowie biję się z myślami, co powinnam zrobić. Poszłam za marzeniami, bo stwierdziłam, że moje życie nie może się zatrzymać. W końcu to zatrzymanie może trwać lata, a życie toczy się dalej. Trzeba jakoś żyć. Uczyłam się żyć w tej niepewności. Wszyscy się uczyliśmy. Więc wyjechałam do Hiszpanii.


C.d.n.

27 maj 2023

Blogowanie formą autoterapii?


sesja z winobrania

Nieopublikowany wpis z dnia 7 luty 2020


Zniknęłam, bo nie chciałam już więcej upubliczniać mojego życia. Prosta przyczyna. 

Teraz myślę, że pewnych informacji w internecie nadal brakuje. Chciałabym, żeby te 3 lata temu ktoś przybliżył mi, jak naprawdę wyglądają studia medyczne w Polsce. Chciałabym wiedzieć, co działo się w tamtych momentach w głowie takiego studenta. Każdy przeżywa to na swój sposób i już samo to stanowi ciekawą historię. Dla jednych są to rozczarowania, ciągle rzucane kłody pod nogi, walka z samym sobą, ale też wielki upór i wytrwałość. Dla drugich to spełnienie marzeń, ogromny rozwój wewnętrzny i ciągłe poczucie szczęścia. Chciałabym opowiedzieć Wam moją historię- osobistą, prywatną i prawdopodobnie różną od każdej osoby, która studiuje ten kierunek. Po kolei, kawałek po kawałku, z miesiąca na miesiąc zmieniającą się, ale nie tylko...

Chciałabym, żeby to był blog także o podróżach, o przygodach, o dobrych ludziach, o zaskoczeniach i o rozczarowaniach. Przez ostatnie lata zdecydowanie działo się.

Chciałabym, żeby to nadal był blog o moim życiu- przede wszystkim o tym, co je wypełnia, a to w sumie całkiem proste i nieskomplikowane. Będzie to taki trochę pamiętnik dla zainteresowanych.

biala sukienka sesja portret

Dziś

Dla jednych wyświetlenie tej strony będzie dużym zaskoczeniem i niespodzianką, dla drugich- małym powrotem do przeszłości. Bo przecież kto w tych czasach pisze jeszcze bloga? Cóż, ja się zdecydowałam, więc weźcie sobie kubek dobrej herbaty i zapraszam do czytania.

Zaczynając pisać tego bloga w 2014 roku (prawie 10 lat temu!) odczuwałam potrzebę uzewnętrznienia swoich myśli i kto wie, może teraz jestem w podobnym momencie swojego życia? Wtedy? 16-nastoletnia Daria, nie do końca pewna, co chciałaby zrobić ze swoim życiem. Dziś? 24-letnia ja, wchodząca z trudem w dorosłość. Po stracie osoby, która kochała mnie najmocniej- rodzica. Jeszcze w żałobie. Z całym bagażem doświadczeń ostatnich lat- z trudem studiów medycznych, z trudem rozpadu relacji przyjacielskich, z trudem towarzyszenia w chorobie, z trudem patrzenia w oczy śmierci i wreszcie z trudem zmagania się z własnym zdrowiem psychicznym, które z roku na rok było testowane przez życie jeszcze bardziej. 

Taka moja historia. Mój rozdział książki zwanej życiem. Stworzone przede wszystkim dla mnie, ale też dla tych, którzy kiedykolwiek znajdą się w podobnym położeniu. Ku pokrzepieniu serc, dodania otuchy, że nie jest się w tym samemu. Nowe posty nie będą łatwe- będą szczerym opisem przeżyć, których doświadczyłam. Będzie o chorobie, śmierci i żałobie. O emocjach, samotności i adaptacji do nowej rzeczywistości. Nie byłabym sobą, gdyby zabrakło tu jednego z ważnych elementów mojego życia, jakim są podróże. Będą historie dotąd nieopowiedziane, te, w których serce zabiło mi mocniej, te między innymi z autostopu i winobrania. Dopowiedzenie tego wszystkiego, czego nie dało się dodać w relacjach na Instagramie. Nie zabraknie refleksji z innych podróży. Moich przygód. Wszystko szczerze i bez ściemy. Tu nie zobaczycie jedynie idealnych obrazków z życia. Będą te, o których się nie mówi i nie rozmawia, bo są zbyt trudne dla innych. Trochę taki temat tabu.

Powrót tutaj to też nowe wyzwanie dla mnie. Ponowna nauka używania aparatu w trybie manualnym. Nauka bycia zarówno przed, jak i za obiektywem. Nauka zbierania moich myśli w całość. Nauka bycia osobą publiczną, o której życiu znajomi dowiadują się z internetu. Nauka odwagi do mówienia o tym, co do tej pory było ukryte. Nauka spojrzenia w twarz ocenie innych. Dla mnie to trochę autoterapia. Bo dzielenie się wszystkim, co przeżywam, pomaga najbardziej.

Do zobaczenia w niedalekiej przyszłości. Bez presji. Posty dodawane będą nieregularnie. 

PS Zostawiłam wcześniej napisany wpis, bo to dla mnie ciekawe, jak całkowicie może zmienić się perspektywa w ciągu 3 lat. Wydarzyło się tyle, że obecnie studia uważam za najmniej istotną rzecz w moim życiu. 

sesja portretowa gabi gruszka

Piękne zdjęcia są autorstwa Gabi Gruszka (instagram- klik)